Już kilka dni przed wybuchem wojny 1 września 1939r., okopał się za stacją kolei niewielki oddział wojska, przygotowując się do obrony obiektów i urządzeń kolejowych , a kolejarze otrzymali rozkazy mobilizacyjne. Po torach w obie strony pędziły pociągi z wojskiem i sprzętem bojowym. Wybuch wojny i pierwsze dni trwania działań wojennych, niczego widocznego w codziennym życiu mieszkańców Sędziszowa nie zmieniły. Tylko na dużej wysokości przelatywały lub krążyły samoloty, uważane powszechnie za polskie – do czasu, gdy obniżywszy, lot ostrzelały domy Gródka i Bąkowca. Na szczęście nie było ofiar w ludziach. Dopiero czwartego dnia, po szosie od strony Tarnawy zaczęły napływać tłumy przerażonych uchodźców. Szli na piechotę i jechali na wozach, nieśli i wieźli pośpiesznie zebrany dobytek, prowadzili kozy i krowy. Niemców nie widzieli, ale wiedzą, że przerwali polską obronę pod Mokrą koło Częstochowy, palą wsie i rozstrzeliwują mieszkańców. Wieczorem, niespodziewanie, ku przerażeniu mieszkańców Gródka pojawił się nieprzyjacielski patrol kilku czołgów, strzelając seriami z karabinów maszynowych. Najeźdźcy - zaatakowani przez naszych żołnierzy, po krótkiej walce opuścili czołgi i pod osłoną nocy uciekli do lasu. Zniszczone czołgi: jeden zatopiony w Mierzawie a dwa spalone i wykopane w górkę piasku – świadczyły o zwycięstwie.
Spowodowało to spontaniczny wybuch radości, ale i zmartwiło faktem, że tak szybko nieprzyjacielskie czołgi zdołały wtargnąć w głąb kraju, 100 kilometrów od granicy i linii walk frontowych.
Na drugi dzień rano, powiadomieni przez sąsiadkę wykryliśmy z kolegą Marianem Zagadłą za Gródkiem w przydrożnym rowie przestrzelony jak sito samochód „Polski Fiat”, a w bagażniku znaleźliśmy liturgiczne wyposażenie polowe: ornat, komżę, mszał, modlitewnik i kielich. Powierzyliśmy to wszystko opiece sołtysa, nie wiedząc jaką tajemnicę kryło w sobie to wydarzenie wojenne.
Po południu rozpoczęło się półtoragodzinne bombardowanie obiektów kolejowych i transportów wojskowych. Rozgorzało istne piekło! Trzęsły się domy Gródka, rozlegał się ogłuszający huk, a tumany kurzu i dymu zasłoniły teren bombardowania. Największe przerażenie wywołały oszalałe konie: pędziły na oślep i – jeśli nie padły trafione bombą – ginęły, wpadając na przedmioty z rozbitych wagonów tratowały się wzajemnie.
Przewidując rychłe po bombardowaniu wkroczenie do Sędziszowa nieprzyjacielskiego wojska, postanowiliśmy
z Marianem Zegadłą udać się na Wschód, zgodnie z zaleceniem naszych władz. Przed wymarszem poszliśmy na stacje w poszukiwaniu mojego ojca, ale w biurze znaleźliśmy jego czapkę, co świadczyło: w jakim pośpiechu i w jakiej panice kolejarze opuszczali stanowiska pracy. Wokół panowała kompletna cisza, nigdzie nie było „żywej duszy”. Żaden budynek nie został trafiony, natomiast torowiska „poryte” lejami od bomb, zalegały zniszczone wagony i zabite konie. Jak się później okazało, nie było ofiar ludziach, a straty materialne – niewielkie gdyż większość bomb padała poza terenem kolei. Maszerowaliśmy z Marianem do Wodzisławia i dalej do Pińczowa wśród coraz liczniejszego tłumu uchodźców, poboczem szosy, gdyż środkiem jechało wojsko – artyleria i kawaleria – bez walki oddalając się od frontu, skąd dochodził coraz głośniejszy huk dział i błysk rac. Na skraju Pińczowa, wyczerpani przeżyciami i marszem, zasnęliśmy w przydrożnej stodole. Obudziliśmy się w słoneczne południe w opustoszałym miasteczku bezpośrednio przed wkraczającym wojskiem nieprzyjaciela. Ponaglani przez saperów, zdążyliśmy jako jedni z ostatnich przekroczyć most na Nidzie, zaminowany już i przygotowany do wysadzenia.
Szosa do Buska była całkowicie zatarasowana wszelkiego rodzaju pojazdami konnymi, wojskowymi i cywilnymi. Na poboczach, szeroką ławą szły tłumy uchodźców. Przed Buskiem nieopodal drogi zaczęły wybuchać czerwone race. Na okrzyk: „dywersanci niemieccy!” zapanowała panika i popłoch. Wozy wpadały jedne na drugie, konie tratowały pieszych. Przekleństwa, płacz i jęki rannych wzywających pomocy, rozlegały się aż do „bram” miasta. W Busku szczęśliwie odnalazłem ojca i we dwóch wyruszyliśmy na dwa miesiące wojennej tułaczki. Marian zawrócił do domu.
12-go września nieprzyjacielskie wojsko zajęło Sędziszów bez walki. Wyniośli i dumni, aroganccy i groźni żołdacy niemieccy rozpoczęli okupacje od rewizji w mieszkaniach, rzekomo w poszukiwaniu broni, a w rzeczywistości w celu aresztowania mężczyzn. Przesiedział się biedny Marian z kilkuset mieszkańcami w sędziszowskim kościele przez tydzień o głodzie i w chłodzie. Potem – wystraszonych i wymizerowanych aresztantów zapędzono do pracy na torach, do likwidacji zniszczeń i uruchomienia urządzeń kolejowych.
A po przekazaniu kolei przez wojsko przybyłym niemieckim kolejarzom, rozpoczęto zakładanie instalacji elektrycznej, a za torami na miejscu magazynów i składów żydowskich handlarzy zaczęto budować domy-baraki.
Po Nowym Roku, w czasie niezwykle silnych mrozów przywożono w bydlęcych wagonach, wypędzonych z ojcowizny i pozbawionych całego dorobku życiowego, polskich kolejarzy z rodzinami z Bydgoszczy i Torunia – miast włączonych do Rzeszy jako miasta rdzennie niemieckie. Żal i szczere współczucie towarzyszyło, lokowanym w Sędziszowie i okolicznych wsiach, zmaltretowanym i poniżonym ludziom tylko dlatego, że są Polakami. Ta ich niedola, która początkowo wywołała wśród młodzieży przerażenie i obawę o własny los, zaczęła się przeradzać w gniew i pragnienie odwetu. Zaczęło narastać przekonanie, że bierna postawa rozzuchwala okupantów i tylko różne formy przeciwdziałania – łącznie z akcjami dywersji i sabotażu – mogą powstrzymać ich zbrodnicze działania. Ale na razie przyjeżdżały następne transporty – jak popularnie mówiono – „wysiedleńców” z Pomorza i Wielkopolski. Tych od razu zapędzano do budowy baraków mieszkalnych i w ciągu roku powstało pokaźne osiedle. Równocześnie następowała budowa dawnej parowozowni o warsztaty naprawy i renowacji wagonów towarowych oraz obsługi parowozów i lokomotyw spalinowych. Zwiększone zapotrzebowanie na wodę w nowych warsztatach i błyskawicznie powiększającym się osiedlu, spowodowało konieczność zmiany korytarza rzeki Mierzawy poprzez połączenie go z dołami torfowymi. Zniknął w ten sposób ostatni skrawek środowiska naturalnego: zarośli trzciny, tataraku i sitowia, kwiatów kaczeńca, dmuchawca i niezapominajek, siedlisk czajek, kurek wodnych i szpaków, łowisk ryb i raków.
Ludność Sędziszowa zwiększyła się prawie o jedną trzecią. Za torami powstało najliczniejsze skupisko ludzi, w większości zatrudnionych na kolei, fachowo przygotowanych do nowoczesnej organizacji pracy ale i o zdecydowanej postawie patriotycznej. Osiedle stało się szczególnie ważnym ogniwem w konspiracyjnej działalności mieszkańców Sędziszowa. Konspiracja, tajna podziemna działalność polityczna do walki z okupantem, zapoczątkowana została już w grudniu 1939 r. dzięki poświęceniu i odwadze zawodowych wojskowych, którzy uniknęli niemieckiej niewoli. Gromadzili oni wokół siebie patriotyczną młodzież, w dużej części byłych harcerzy. Szkolili ich w działalności dywersyjnej i sabotażowej, drukowali i kolportowali konspiracyjną prasę i zbierali cenne informacje dla wywiadu państw sprzymierzonych. Niemcy pilnie śledzili wszelkie przejawy działalności polskiego podziemia, nasyłali różnego rodzaju szpicli, dlatego nawet zwykłe towarzyskie spotkania musiały odbywać się w ukryciu przed zasięgiem władzy okupanta. Od wiosny 1940 r. Związek Walki Zbrojnej został przemianowany na Armię Krajową i Sędziszów stał się siedzibą komendy placówki AK pod kryptonimem „Dwór”. Placówka ta od razu wyróżniła się wśród innych terenowych placówek powiatu jędrzejowskiego sprawną organizacją i żywą działalnością w różnych formach walki z okupantem.
Niemcy z kolei nasyłali coraz więcej szpicli, a także wykorzystywali do swoich celów miejscowych konfidentów. Z nimi jednak dość radykalnie rozprawiał się oddział dywersji dowodzony przez „Blondyna” – Ireneusza Maszczyńskiego. Jednak na skutek „gadulstwa”, wpadek podczas akcji bojowych i torturowania aresztowanych, okupanci zyskiwali potrzebne informacje i już od 1943 r. dokonywali indywidualnych aresztowań, zsyłek do obozów koncentracyjnych i rozstrzeliwań.
Mimo wysokiej ceny, jaką musiał płacić sędziszowski ruch oporu za swoją odwagę w walce z okupantem, nie osłabło pragnienie wolności i wiary w ostateczne zwycięstwo. Poniżani, głodzeni, szykanowani i pozbawiani praw ludzkich mieszkańcy Sędziszowa postanowili nie poddawać się rozpaczy i w dalszym ciągu czynnie przeciwstawiać się rozzuchwalonym ciemiężcom. A Niemcy po nagromadzeniu potrzebnych i bardzo szczegółowych informacji o organizatorach i dowódcach komendy placówki Armii Krajowej „Dwór”, urządzili obławe w nocy z 10-tego na 11-ty marca 1944 r. Aresztowani Akowcy zostali rozstrzelani w lesie pod Miąsową. Ci zaś, którym udało się uniknąć aresztowania, zostali „spaleni”. Niemcy znali zapewne ich nazwiska i adresy, a najprawdopodobniej też rozszyfrowali ich funkcje w działalności konspiracyjnej. Zachodziła obawa, iż w podobnej sytuacji znajdowali się również żołnierze AK i z innych placówek jędrzejowskiego obwodu. Nie uległo wątpliwości, że wszyscy ci ludzie musieli się ukrywać. Najlepszym rozwiązaniem ich trudnego, groźnego dla życia położenia było pójście do lasu, do oddziału partyzanckiego.
Dnia 17 kwietnia 1944 r. na pierwszą zbiórkę leśnego plutonu jędrzejowskiego obwodu Armii Krajowej stawiło się w lesie na Tarni 20-tu żołnierzy. Pluton, a później kompania – odnosząc się do swej sytuacji życiowej – przyjęła nazwę: Oddział Partyzancki „Spaleni”. Dowódcą został mianowany kolejarz, podporucznik rezerwy Stefan Rajski „Zryw”, a jego zastępcą i zarazem szefem oddziału – sierżant zawodowy broni pancernej Stanisław Boryń „Tygrys”.
Mieszkańcy Sędziszowa z pełną aprobatą przyjęli utworzenie leśnego oddziału do walki z okupantem. Byli nawet zaszczyceni tym, że wśród kilkunastu terenowych placówek powiatu jędrzejowskiego, rozkaz wykonawczy otrzymała placówka „Dwór”. Mięli też nadzieję, że miejscowe władze okupacyjne będą powstrzymywały masowe aresztowania, obawiając się teraz działań odwetowych.
Akcję odwetową rozpoczęli „Spaleni” uderzeniem na stację Sędziszów 30 kwietnia 1944 r. Zniszczono sieć elektryczną i telefoniczną, maszyny warsztatów wagonów towarowych, obrotnicę i lokomotywy. Raniono lub zabito kilku Niemców. Tę i następne akcje opisał później Andrzej Ropelewski „Karaś”, partyzant działający na ziemi jędrzejowskiej. „Zakręt” historii sprawił jednak, że ci bohaterscy żołnierze Armii Krajowej, zamiast być uhonorowani odznaczeniami, pochwałami, otoczeni należnym szacunkiem za odwagę i ofiarność w walce o wolność, byli szykanowani a nawet więzieni. Część Akowców, w obawie przed represjami, nie przyznawała się do działalności konspiracyjnej. Dopiero po 40-tu latach od tamtych wydarzeń, na podstawie rękopisu „Tygrysa”- Stanisława Borynia, ustnych relacji uczestników i świadków powstała książka o „Spalonych”, a jej napisania podjął się Andrzej Ropelewski. Autor, zaczynając pracę nad tą książką, zdawał sobie sprawę z ryzyka, związanego z bardzo skromnym zasobem uratowanej od zniszczenia dokumentacji z 1944 r. i nie zawsze dobrze zapamiętanych wydarzeń. Mogło to prowadzić do błędnego przedstawiania faktów. Ale mimo, iż książka zawiera zapewne jakieś nieścisłości i pomyłki, daje jednak odpowiedź na pytanie: gdzie, kiedy i jak powstał Oddział Partyzancki „Spaleni”, kim byli tworzący go ludzie, jak żyli i działali w leśnej służbie i czego dokonali? Ponadto – chroni od zapomnienia ofiarny trud, odwagę, bohaterstwo 85 żołnierzy, którzy walczyli pod rozkazami „Zrywa” i „Tygrysa”.
Co najmniej 25 spośród żołnierzy pochodziło z Sędziszowa, 10 z Jędrzejowa, 22 - z różnych małych miasteczek i wsi powiatu jędrzejowskiego. Tak więc 70% partyzantów tego oddziału działało na ziemi ojców. Z innych obszarów Polski w oddziale było 16 ludzi, którzy gdzieś i w jakiś sposób zostali również „spalonymi”.
Podczas mojej pracy w Łowinii kontaktowałem się z całym oddziałem w lasku łowińskim, gdzie „Spaleni” lubili się zatrzymywać w czasie przemarszów. Była to, według nich, okolica spokojna i stosunkowo bezpieczna, daleko od szosy i miejsc stacjonowania jednostek niemieckich. Miały te spotkania wyjątkowo przyjacielski charakter. Z dowódcą Stanisławem Boryniem znałem się od wielu lat, a z jego żoną uczęszczaliśmy do taj samej klasy w szkole powszechnej. Moimi dobrymi znajomymi byli chłopcy z Sędziszowa, koledzy ze szkół: powszechnej i średniej, wielu z nich było moimi sąsiadami.
Wyżywienie oddział zdobywał drogą rekwizycji, przede wszystkim w majątkach ziemskich będących pod zarządem niemieckim – Liegenschaftach. Najczęstszym bywalcem w Łowinii był „Moryc” – dezerter z armii niemieckiej, Ślązak z Chorzowa, syn powstańca. Był to niezwykle uroczy, młody człowiek. Zawsze miły, uśmiechnięty i sympatyczny, gotowy do pomocy i usługi. Wchodził w skład grupy dywersyjnej Armii Krajowej e Sędziszowie, której dowódcą był podporucznik „Blondyn” - Ireneusz Maszczyński. Moryc był dzielnym partyzantem i bardzo się zasłużył w działaniach dywersyjnych. Jego specjalnością było rozbrajanie napotkanych żołnierzy niemieckich lub ich sprzymierzeńców: Węgrów, Rumunów, i Słowaków. Uczestniczył też w głośnym, jednym z bohaterskich działań grupy dywersyjnej pod dowództwem „Blondyna”, kiedy to w trójkę z „Czołgiem” - Stanisławem Bolforskim rozbroili w wagonie kolejowym kilkunastu Czechów Sudeckich, zabierając im pełne uzbrojenie i wyposażenie zbrojowe. Był też Moryc doskonałym egzekutorem kar, nakładanych przez komendę AK na Polaków, wysługujących się Niemcom, szkodzącym swym rodakom. Mężczyźni byli karani chłostą (batożeniem), a kobiety strzyżeniem włosów na głowie w kształcie krzyża. Jeśli to było możliwe, egzekucji dokonywano na rynku w Sędziszowie.
Bardzo polubiłem tego niezwykłego człowieka, a i on darzył mnie sympatią, w dowód czego przyprowadził mi w prezencie pięknego gniadego wierzchowca. Koń był bardzo spokojny i po kilku dniach nauki jazdy według wskazówek stangreta Wincentego, przez kilka miesięcy paradowałem w siodle, objeżdzjąc pola jak prawdziwy dworski ekonom.
Podczas ostatniego spotkania ujrzałem łzy w oczach Moryca (a uważałem go za mocnego człowieka). Nie powiedział mi czy były to łzy radości, że przeżył wojnę, czy łzy z powodu czekającego go dramatu podczas spotkania z matką, która od wielu miesięcy, jak się dowiedział, modliła się za jego duszę po otrzymaniu od żandarmerii niemieckiej wiadomości, że jego syn poległ na froncie.
Kiedy w lipcu 1944 r. wojska niemieckie po klęsce na Froncie Wschodnim zaczęły wycofywać się w popłochu z okupowanej Polski, dowództwo Armii Krajowej rozpoczęło realizację planu: "Burza”. W Warszawie wybuchło Powstanie, a w kraju, na bazie oddziałów leśnych formowano jednostki wojskowe z rozkazem marszu na pomoc walczącej stolicy. Powstały plutony, kompanie, bataliony a nawet dywizje armii gotowej do boju o wyzwolenie Ojczyzny. „Spaleni” zostali przydzieleni do formowanego Jędrzejowskiego Pułku Piechoty AK, mając wejść w skład II batalionu jako IV kompania.
Tymczasem sytuacja na froncie radziecko-niemieckim zmieniła się diametralnie. Nastąpiło ustabilizowanie się działań bojowych na linii biegu rzeki Wisły. Niemiecka obrona nie tylko okrzepła, ale przystąpiła do kontrofensywy, nasycania nowymi oddziałami wojska z głębi Rzeszy. Z dnia na dzień pogarszały się warunki działalności partyzanckiej, a w niektórych częściach powiatu jędrzejowskiego była już wręcz niemożliwa. A zatem w ogóle nie zaistniały warunki do wykonania planu „Burza”. Dlatego też jedyną rozsądną decyzją było rozwiązanie oddziału „Spalonych”. Wiadomość o takiej decyzji różnie przyjęli partyzanci. Jedni z ulgą, że skończy się trud nocnych wędrówek, drudzy z uczuciem zawodu, że oto kończy się wielka przygoda ich młodego życia, inni z niepewnością o swoje dalsze losy. Rozkaz komendanta obwodu jędrzejowskiego o rozwiązaniu oddziału odczytano 15 sierpnia 1944 r. w lasku przy drodze do Łowinii. To miejsce wybrano dlatego, że w jego okolicy przygotowano we wsiach kwatery na meliny i schrony dla zakonserwowanej broni. Miejscowych odesłano do domów, a niemających rodzin ani znajomych ulokowano na melinach, przede wszystkim w Łowinii i pobliskich Boleścicach, Słaboszowicach i Krzcięcicach. Historyczny moment rozwiązania oddziału był dla każdego partyzanta bardzo bolesny. Bez broni i często bez odpowiednich dokumentów, przy coraz większym zagęszczeniu terenu oddziałami niemieckimi, każdy z nich – w obliczu niebezpieczeństwa zdany był tylko na łut szczęścia, na łaskawy uśmiech losu lub na siłę i wytrzymałość własnych nóg w razie koniecznej ucieczki.
Liegenschaft Łowinia stał się ważnym dostawcą i dystrybutorem żywności, zwłaszcza mięsa dla zamelinowanych partyzantów. Dotychczas spokojna i bezpieczna okolica została narażona na niebezpieczeństwo „wpadki” ponieważ w terenie było już wielkie zagęszczenie jednostek wojska niemieckiego. Na szczęście wszelka działalność akwizycyjna i rozdzielcza odbywała się z zachowaniem zasad całkowitej konspiracji i dotrwała do połowy listopada, kiedy to wycofujący się okupanci zarekwirowali wszystkie zwierzęta – nie tylko rzeźne ale i hodowlane. Zaopatrzenie spadło więc na barki mieszkańców wsi. Ci – nie po raz pierwszy - wykazali się patriotyczną postawa. Do ponownego powołania „Spalonych” do służby leśnej niw doszło. Na melinach doczekali w styczniu 1945 r. wyzwolenia terenów, przez które przewalała się wielka karta historii.
Wacław Cichocki
Wrocław, luty/marzec 2007 r.