Wieczorem, w moim kryształkowym radiu, usłyszałem pierwszy komunikat z wojennego frontu, że Westerplatte się broni, że na całej zachodniej granicy trwają zacięte walki, i że nasza kawaleria pod dowództwem generała Andersa wkroczyła do Prus Wschodnich. Komunikat kończył się wezwaniem, aby wszyscy młodzi mężczyźni niezwłocznie udawali się za Wisłę. Ugruntowało mnie to w przekonaniu, że mój plan jest słuszny.
Nazajutrz, w sobotę, drugiego dnia wojny, w Sędziszowie nic szczególnego się nie działo, a komunikaty radiowe były nadal zdawkowe i pocieszające. W niedzielę rano zgłosiliśmy się z Marianem u dowódcy Straży Ochrony Kolei z propozycją jakiejś pomocy. Polecił nam obserwację torów, biegnących w kierunku Kozłowa, przed niemiecką dywersją. I kiedy szliśmy po nasypie wzdłuż torów, nadleciał, na dość niskim pułapie, samolot z czarnymi krzyżami i oddał serię strzałów karabinowych w kierunku Gródka i Tarnawy. Mieliśmy szczęście, że nie znaleźliśmy się na linii ostrzału, ale zrozumieliśmy, że w tej wojnie front jest wszędzie, i że można stracić życie nawet koło własnego domu.
Wieczorem postanowiliśmy z Marianem udać się za Wisłę. Gdy byliśmy w połowie zabudowań Gródka, usłyszeliśmy terkot silników samochodowych i ujrzeliśmy nagły błysk świateł. Pamiętając przedpołudniową przygodę, skręciliśmy za opłotki. Po chwili rozległa się seria wystrzałów z broni maszynowej i brzęk pocisków, uderzających o kamienie szosy. A potem w kierunku stacji przejechały trzy niewielkie czołgi (tankietki) z czarnymi krzyżami. Niemcy, zaatakowani przez naszych żołnierzy z oddziału stacjonującego koło dworca, opuścili czołgi i uciekli do lasu. Wraki pojazdów (jeden zatopiony w Mierzawie i dwa spalone, wkopane w górę piaskową ) świadczyły o zwycięstwie. Spowodowało to spontaniczny wybuch radości, ale i martwił fakt, że już w trzecim dniu trwania wojny nieprzyjaciel zdołał, bez większego oporu, wtargnąć w głąb kraju 100 kilometrów od linii frontu. Kiedy doszliśmy z Marianem do stacji, wystraszeni rozegraną bitwą, kolejarze szykowali się do odjazdu do Jędrzejowa. A w Jędrzejowie wojny jeszcze nie było. Kolejarzom nakazano więc natychmiastowy powrót do pracy. Po kilku godzinach wszyscy znaleźliśmy się znowu na peronie sędziszowskiego dworca.
Tymczasem od strony Tarnawy zaczęła napływać coraz to większa rzesza uchodźców. Szli przeważnie na piechotę, nieśli naprędce zabrany dobytek, prowadzili krowy i kozy. Niemców nie widzieli, ale wiedzą, że pod Mokrą koło Częstochowy został przerwany front, a wkraczający Niemcy palą wsie i rozstrzeliwują mieszkańców.
Rano przyszedł Marian z wiadomością od sąsiadki, że obok szosy do Tarnawy, w rowie znajduje się samochód osobowy. Był to Polski Fiat, mocno podziurawiony pociskami z broni maszynowej. W bagażniku znajdował się zestaw liturgiczny: ornat, komża, mszał, modlitewnik i kielich. Wszystko to powierzyliśmy opiece sołtysa.
Po południu rozpoczęło się półtoragodzinne bombardowanie obiektów kolejowych i transportów wojskowych. Rozpętało się istne piekło! Trzęsły się domy Gródka, rozlegał się ogłuszający huk bomb. Nad bombardowanym terenem unosiły się tumany kurzu i dymu. Najbardziej makabryczne wrażenie sprawiały konie z rozbitych wagonów. Pędziły na oślep jak oszalałe, ginęły od bomb i tratowały się nawzajem.
Przewidując rychłe po bombardowaniu wkroczenie do Sędziszowa nieprzyjacielskiego wojska, postanowiliśmy natychmiast wędrować za Wisłę. Po drodze wstąpiliśmy na stację w poszukiwaniu mojego ojca, ale w biurze była tylko jego czapka , co świadczyło, w jakim pośpiechu i panice kolejarze opuszczali stanowiska pracy. Żaden budynek nie został trafiony, a torowisko zalegały pozrywane szyny, rozbite wagony i zabite konie. Okazało się też, że na szczęście nie było ofiar w ludziach.
Maszerowaliśmy z Marianem drogą do Wodzisławia i dalej do Pińczowa, wśród licznego tłumu uchodźców, poboczem szosy, gdyż środkiem jechało wojsko (kawaleria i artyleria), ku ogólnemu zdziwieniu - oddalające się od frontu walk. A od zachodu dochodził coraz silniejszy huk dział i błysk rac. Wyczerpani marszem, zasnęliśmy w przydrożnej stodole na skraju Pińczowa. Obudziliśmy się w słoneczne południe, w opustoszałym prawie miasteczku, bezpośrednio przed wkroczeniem nieprzyjaciela. Ponaglani przez saperów, jako jedni z ostatnich zdążyliśmy przejść przez zaminowany i przygotowany do wysadzenia most na Nidzie. Szosa do Buska była zatarasowana wszelkiego rodzaju pojazdami wojskowymi i cywilnymi. Przed Buskiem, nieopodal szosy zaczęły nagle wybuchać czerwone race. Na okrzyk: "dywersanci niemieccy" - wybuchła panika. Wozy wpadały na siebie, konie tratowały pieszych. Przekleństwa, płacz i jęki rannych słyszeliśmy jeszcze na rogatkach miasta. Tu szczęśliwie odnalazłem tatę i w gronie sędziszowskich kolejarzy wyruszyliśmy na dalszą wojenną tułaczkę. A celem szybkiego marszu kolejarzy stał się Lublin, dokąd ewakuowała się z Radomia Dyrekcja Kolei. Tam mogli odebrać należne im trzymiesięczne pensje. Maszerowaliśmy cały dzień podczas ciepłej, słonecznej pogody, a nad nami krążyły "złowróżbne ptaki", zrzucające śmiercionośne bomby na drogi zapchane uchodźcami i wojskiem.
Gdy dotarliśmy do Tarnobrzega, na przeprawę promem przez Wisłę oczekiwało już kilkaset osób. Położyłem się więc na trawie, zdrożony i sfrustrowany, i patrząc w górę na bezchmurne niebo, złorzeczyłem w duchu losowi, że tak sprzeniewierzył się samotnie walczącej Polsce, a pomaga okrutnym najeźdźcom. Z tej zadumy wyrwał mnie przeraźliwy szum i terkot samolotów, wychodzących z wirażu wprost na obładowany prom, przepływający przez środek rzeki. Bomby chybiły celu, ale rozprysk wody, przechyły i zalanie promu, a głównie popłoch wśród ludzi spowodowały utonięcie kilkunastu osób. Zdenerwowani, ale z uczuciem ulgi, że nie było nas na promie, po nocy spędzonej na łące, o świcie przeprawiliśmy się przez Wisłę, a potem wpław przez San. Dalej, już na piechotę do Rozwadowa, a stąd, kursującym jeszcze pociągiem - kilka kilometrów przed Lublin, bo miasto płonęło zbombardowane pociskami zapalającymi. Z niemałym trudem, błądząc po wąskich ulicach, udało się jednak kolejarzom znaleźć ewakuowaną dyrekcję i pobrać należne trzymiesięczne uposażenie. Było to naprawdę szczęście, bo w Lublinie - bez przerwy bombardowanym - panował nieopisany chaos, spowodowany już wcześniej plotką, że Niemcy lada chwila wkroczą do miasta. Wśród uciekającego tłumu znaleźli się i sędziszowscy kolejarze, a my straciliśmy z nimi kontakt.
Nie powiodło się planowane przez sztab polskiej armii i ogólnie oczekiwane powstrzymanie nawały niemieckich najeźdźców na linii Wisły. Nacierający z miażdżącą przewagą broni pancernej i lotnictwa nieprzyjaciel, mimo bohaterskiej obrony naszej armii, przełamał front w kilku miejscach. Opanował też całą sferę powietrzną, co uniemożliwiło przeprowadzenie mobilizacji za Wisłą, gdyż każde większe zgrupowanie ludzi na placu apelowym stawało się celem ataków bombowych.
Z powodu braku prasy i dostępu do radia, społeczeństwo zostało pozbawione aktualnych wiadomości. Zapanowała ogólna dezorientacja, poczucie bezradności i zagubienia. Z rzadka tylko pojawiały się skąpe wiadomości z nasłuchu radia londyńskiego, a były one coraz bardziej dramatyczne. Nie pomógł bohaterski opór naszych żołnierzy. Nieprzyjaciel zajmował coraz większe terytorium kraju. Widać było, że wojna została przegrana, a naród czeka okupacja i niewola.
Zatrzymaliśmy się we wsi, kilkanaście kilometrów za Lublinem przy drodze w kierunku Chełma, aby odpocząć i zastanowić się, co dalej robić? Rozsądnego innego z tej patowej sytuacji wyjścia jednak nie znaleźliśmy, więc wypoczęci i najedzeni do syta, przygodną furmanką dojechaliśmy do Chełma. Zakwaterowaliśmy się w sześcioosobowym, umeblowanym pokoju, w opróżnionym wcześniej bloku biurowym kolei, przygotowanym do przeprowadzenia mobilizacji. Miasto, nie nękane nalotami, nie było zaciemnione. Restauracje były czynne i nieźle zaopatrzone, otwarte były także żydowskie sklepy. Na zatłoczonych ulicach panował duży ruch. Przeważali ludzie w wojskowych mundurach, głównie oficerowie. W ciągu kilku następnych dni do miasta napłynęła z frontu nowa fala żołnierzy - wśród nich wielu rannych, którzy szczęśliwie uniknęli niemieckiej niewoli. Niektórzy opowiadali, że Niemcy zmniejszyli intensywność natarcia, a na pewnych odcinkach frontu jakby się nawet zatrzymali.
Wszystko wyjaśniło się 17 września, gdy nadeszła paraliżująca wiadomość z nasłuchu radia londyńskiego, że sowiecka Armia Czerwona, w porozumieniu z Niemcami, przekroczyła granice Polski. Jedni, jak mój tato, uważali, że może Rosjanie przyszli nam z pomocą, drudzy - a tych była przeważająca większość - uważali, że w zmowie z hitlerowcami nastąpił czwarty rozbiór Polski. Ta właśnie wiadomość spowodowała największe poruszenie wśród oficerów. To oni byliby najbardziej narażeni na okrutną działalność sowieckiej bezpieki - NKWD. Część oficerów przebrała się w cywilne ubrania, z postanowieniem przejścia przez granicę na Węgry lub do Rumunii. Inni, w szaleńczej rozpaczy wracali na zachód, aby pójść do niemieckiej niewoli. Były też, popełniane w głębokiej depresji, przypadki samobójstw dokonywane strzałem w głowę. A ludność cywilna, całkowicie zdezorientowana, kręciła się po ulicach bez celu i sensu, w pogłębiającym się coraz bardziej ogólnym chaosie. W tej sytuacji tato zdecydował, że pojedziemy za Kowel, do miejsca, gdzie będzie można na pewno bezpieczniej przeżyć tę wszechpanującą okrutną wojenną zawieruchę. Tato znał te okolice, bowiem pracował tam kilkakrotnie delegowany. Jednak, zobowiązany przysięgą do zachowania tajemnicy służbowej, nie ujawniał wcześniej nazw tych miejscowości. Teraz poczuł się z tej przysięgi zwolniony. Dojechaliśmy pociągiem zaledwie do Dorohuska, gdyż most na Bugu był wysadzony. Przełamany w połowie, wystawał z wody na tyle, że, przytrzymując się barierek, można było przejść po przęsłach na drugi brzeg. Przewiesiłem więc sobie przez ramię naszą podróżną walizkę i trzymając się z tatą za ręce, dokonaliśmy tego akrobatycznego wyczynu. Wieczorem podepchnięto do brzegu rzeki kilkanaście wagonów towarowych i sformowano pociąg do Kowla. Wszystkie wagony były już zapełnione, więc skwapliwie skorzystaliśmy z zaproszenia młodych ludzi, zajmujących osobny wagon. Wtedy tato powiedział mi, że jedziemy do Powórska lub do Maniewicz. To tam właśnie był on wielokrotnie delegowany. Organizował na tych stacjach ruch pociągów, dowożących, do ukrytych w lasach składów i magazynów wojskowych, węgiel i zapasy żywności - zaopatrzenie kwatermistrzowskie dla armii, zmuszonej do wycofania się za Wisłę i stworzenia tam następnej stałej lub ruchomej obrony. Wisłę, a potem Bug przekroczyło około miliona naszych żołnierzy i wojna obronna toczyłaby się dalej, gdyby nie zdradziecka interwencja Armii Czerwonej, która - jak mówili stratedzy wojenni - "wbiła nóż w plecy" naszej armii i zniweczyła wszelkie plany dalszego prowadzenia wojny obronnej.
Gdy się rozwidniło, obleciał nas niemały strach. Byliśmy w wagonie jedynymi pasażerami wśród ewakuujących się, już bez nadzoru, więźniów. Obawialiśmy się utraty pieniędzy, albo nawet całego naszego dobytku. Więźniowie zachowali się jednak bardzo przyzwoicie, wypytywali nas o różne bieżące sprawy i w takiej przyjemnej atmosferze dojechaliśmy do Kowla.
Na sąsiednim torze stał pociąg załadowany armatami. To ewakuowała się na wschód, zawrócona z jazdy na front, Szkoła Podchorążych Artylerii z Włodzimierza Wołyńskiego. Smutni i zdesperowani podchorążowie pozwolili nam zająć miejsce na lorze obok działa, poczęstowali kawą i wojskowym komiśniakiem. Ten donikąd jadący pociąg wojskowy był przerażającym dowodem tragedii narodu, który walcząc z jednym agresorem, został obezwładniony przez drugiego. Kilkadziesiąt kilometrów za Kowlem, zza pagórka nieopodal torów, ukazały się czołgi z czerwoną gwiazdą. Na wezwanie zatrzymania pociągu, rozkaz wykonano, a artylerzyści - w odruchu odwetu w swojej beznadziejnej sytuacji - odwrócili działa w ich stronę i, nie żałując amunicji, "prali" w czołgi, aż te znowu schowały się za pagórek, zostawiając kilka rozbitych wraków.
Do Powórska przyjechaliśmy następnego dnia rano. Zatrzymaliśmy się w tym samym żydowskim hotelu, w którym mieszkał tato w czasie służbowych delegacji. Właścicielka przyjęła "pana naczelnika" z właściwą dla jej profesji atencją, ale zaznaczyła, że nie jest w stanie zabezpieczyć nam wyżywienia.
W miasteczku, w którym było przynajmniej trzykrotnie więcej przybyszów niż mieszkańców, panował chaos i bezprawie. Polska władza administracyjna i policja zostały zmuszone do ucieczki. Niemcy zatrzymali się przed Bugiem, a Sowieci jeszcze do Powórska nie weszli. Cała władza skupiła się w rękach żydowskich wyrostków z karabinami i czerwonymi opaskami na rękawach. Zachowywali się agresywnie, a nawet brutalnie. Wykrzykiwali butnie, że teraz rozprawią się z polskimi burżujami. Kiedy rano stanąłem w kolejce po chleb, żydowski strażnik obejrzawszy moje dłonie uznał, że nie jestem "czarnoraboczy" i wypchnął mnie z kolejki. Skóra na dłoniach taty okazała się "twarda" i tato chleb kupił.
Szerokie pole do działania mieli w Powórsku żydowscy komuniści, nakłaniani przez bolszewickich propagandystów do odebrania burżujom zmagazynowanych w lesie zapasów żywności i rozdania ich ludowi pracującemu. Gdy otworzyli magazyny, ogarnięta chciwością gawiedź bez opamiętania grabiła worki i paczki, wyrywała je sobie nawzajem, w wyniku czego więcej produktów zostało rozrzuconych i zdeptanych niż zabranych do domów. Dochodziło nawet do makabrycznych bójek, w których ginęli ludzie. Zaczęło brakować żywności, a rozboje, kradzieże i napady bandyckie były na porządku dziennym. Dla nas rozpoczęła się już prawdziwa poniewierka i złudne okazały się marzenia taty o miejscu możliwie spokojnego przetrwania wojennej zawieruchy. Tato stał się też świadkiem grabieży magazynów, urządzanych z jego udziałem i przeznaczonych dla walczącej armii polskiej. Sprawdziła się także moja maksyma, którą głosiłem od początku wrześniowej kampanii, że w tej wojnie zagrożenie utraty życia istnieje nawet na dalekich tyłach walczącej armii. Należało więc jak najprędzej wracać do domu.
Właścicielka hotelu wyposażyła nas na drogę w bochenek chleba i gliniany garnek "siwak" do ugotowania mleka. Powiedziała nam też, że warto, jeżeli mamy pieniądze, wstąpić na plebanię do popa, bo u niego można czasem kupić jakieś produkty żywnościowe.
Na plebanii, nie pytając po co przyszliśmy, starsza kobieta otworzyła drzwi i prawie "wepchnęła" nas do obszernej izby ciemnej od dymu i pary. Przy końcu długiego stołu siedział niemłody już mężczyzna z krzyżykiem zawieszonym na szyi, pop - batiuszka , w otoczeniu kilkunastu rosłych drabów - Ukraińców uzbrojonych w pistolety. Przed popem stała pasyjka (prawosławny krucyfiks) i dwie zapalone świece, a na boku stołu leżał bochenek chleba, spory wianek suchej kiełbasy i kilka butelek samogonu - spirytusu domowej produkcji. Od razu można się było domyślić, że młodzi Ukraińcy przyszli do popa po błogosławieństwo przed jakąś krwawą rozprawą, pewnie z Polakami. Gdy weszliśmy, głośno wykrzyknęli: "przyszli Lachy" ! Pop kazał nam usiąść na ławie pod ścianą, a oni, przekrzykując się wzajemnie i nie przebierając w słowach, zaczęli złorzeczyć i przeklinać polskie władze: prezydenta Ignacego Mościckiego, marszałka Rydza-Śmigłego, ministrów, biskupów a potem cały polski naród. Podchodzili na chwiejnych nogach do taty, chwytali i szarpali za klapy munduru i obwiniali go, jako polskiego "czynownika", za ich biedę i niedolę. Potem odwracali się w stronę ikony i, kłaniając się w pas, kilkakrotnie się żegnali, po czym znowu, grożąc nam pięściami, siarczyście klęli. A pop siedział nieruchomo, tylko co jakiś czas ich upominał: "spakojno riebiata"! To widowisko trwało dobrą godzinę, zanim pop zapytał nas po co przyszliśmy? A po wyjaśnieniu taty, polecił gospodyni sprzedać nam chleb, kiełbasę i wędzoną słoninę. Kobieta przyniosła spory pakunek zawinięty w gazetę, kazała sobie słono zapłacić i wreszcie - pośród wrzawy i przekleństw - pozwolono nam opuścić to piekło.
Wlokącymi się pociągami, z kilkoma przesiadkami, dojechaliśmy późnym wieczorem następnego dnia tylko do przedmieść Kowla, gdyż torowisko i urządzenia umożliwiające dojazd do dworca, zostały zdemolowane podczas bitwy naszej kawalerii z sowieckimi najeźdźcami. Kowel - jak większość naszych kresowych miast - był miastem drewnianym o niskiej zabudowie, a na dużej części ulic, zwłaszcza na peryferiach, nie było bruku. Brnęliśmy więc kilka kilometrów boso, w błocie powyżej kostek, w całkowicie pustym, zaciemnionym, wyglądającym jak wymarłe mieście. A ślady pocisków na ścianach domów, powybijane szyby, połamane drzewa, zabite konie, porozrzucane i zniszczone części wojskowego rynsztunku świadczyły o zaciętej obronie naszych żołnierzy. Na dworcu ocalałym z wojennego zniszczenia, w ciemnościach stał tłum ludzi, oczekujących na pociąg do Chełma. Nasi poczciwi kolejarze przyrzekli, że następnego dnia uda im się uruchomić dojazd, ale tylko do rzeki Bug, gdyż most na rzece jest nadal zniszczony. Z wielkim trudem przecisnęliśmy się przez tłum znużonych wędrowców, leżących pokotem na posadzce poczekalni, za ladę bufetu, gdzie było nieco luźniej. Tato oparty o ladę zaczął drzemać, a ja bez namysłu wskoczyłem na blat lady, wcisnąłem się pod szklaną obudowę i rozciągnąłem się na półce do sprzedaży kanapek i ciast. 1 tak, trochę ściśnięty i oglądany przez ciekawskich, przespałem smacznie do rana. Przed południem podstawiono pociąg do Chełma. Po udanej znowu przeprawie przez Bug, późnym wieczorem dojechaliśmy do miasta. Tu dopisało nam szczęście, gdyż w pomieszczeniu, w którym poprzednio kwaterowaliśmy, były wolne łóżka.
Miasto było teraz opanowane przez bolszewickich najeźdźców - Armię Czerwoną. Po ulicach przewalała się żołdacka masa w szaro-zielonych waciakach - kufajkach, wojłokowych butach - walonkach i czapach - uszankach; masa ludzi brudnych i cuchnących zapachem machorki, palonej w skrętach z papieru gazetowego. Porządku w mieście pilnowały patrole złożone ze starszych wiekiem żołnierzy, widocznie powołanych z rezerwy na czas inwazji na Polskę. Ci paradowali w burych, obszarpanych szynelach, pochodzących jeszcze z czasów carskich i czubatych czapach z naszytą wielką czerwoną gwiazdą. Wyglądali tak, jak postaci na rycinach z okresu Rewolucji Październikowej w 1917 r., z bagnetami na karabinach przewieszonych przez ramię na parcianych pasach. Patrząc na ich postawę i zachowanie byłem przekonany, że wielu z nich nie zapomniało gorzkiej klęski pod Warszawą w 1920 r., a teraz, w zmowie z hitlerowskimi Niemcami, otrzymali za nią rekompensatę.
Całe to wojsko przypominało raczej hordę półdzikich wojowników, niż nowoczesną armię: nie przestrzegano zasad regulaminu i dyscypliny wojskowej, nie salutowano, nie okazywano żadnych oznak subordynacji podwładnych wobec przełożonych. Nie było oficerów, tylko "kamandiry". Nie mieli oni naramienników ani gwiazdek, a poszczególne szarże oznaczały kwadraty i prostokąty na kołnierzach. Nie nosili też żadnych odznaczeń i orderów. "Kamandiry" stali razem z szeregowcami w kolejce przed kuchnią polową i nie mieli jakichkolwiek udogodnień przywilejów, przysługujących kadrze dowódczej w każdej armii.
Miasto zostało gęsto obwieszone czerwonymi flagami z sierpem i młotem, oblepione plakatami w języku rosyjskim i polskim z hasłami przyjaźni i braterstwa, nawołującymi do wyzwolenia klasy robotniczej z kapitalistycznego ucisku i wyzysku. Zgodnie z ich propagandą głoszącą, że Armia Czerwona weszła do Polski w celach pokojowych, "krasnoarmiejcy" zachowywali się względnie przyzwoicie. Starali się być uprzejmi, momentami nawet usłużni. Na placu przed kolejowymi budynkami, obok kuchni polowej dla "wojennych", ustawili drugą - dla "bieżeńców" i codziennie gotowali krupnik z kaszy jęczmiennej. Mogłem więc, po godzinnym odstaniu w kolejce, skorzystać z upragnionej domowej zupy, do czego bardzo się przydał mój "siwak". Mieściła się w nim bowiem porządna porcja, a z dodatkiem kromy chleba i kawałkiem kiełbasy można było wreszcie zaspokoić głód, dający się nam ostatnio mocno we znaki.
Mieli też sowieccy wojacy polecenie, żeby uśmiechać się przyjaźnie do Polaków, nawiązywać rozmowy i dzielić się z nimi wszystkim, co mają. Ale oni, poza paczkami machorki "krupczatki" i papierosów, niczego nie posiadali. Uśmiechając się więc, zatrzymywali przechodniów i wtykali im w rękę paczkę machorki lub kilka papierosów z pytaniem: "chocziesz zakurit?" Chętnie też przeprowadzali z przechodniami instruktaż, jak przy użyciu papieru gazetowego prawidłowo robi się skręty. Tato mógł przy tej okazji nagadać się po rosyjsku z "kamandirami". Czytał też codziennie gazety, pękające wręcz od komunistycznej propagandy.
W niedzielę poszliśmy do kościoła na sumę. Z przerażeniem, już z daleka zobaczyliśmy przed głównym wejściem do kościoła szpaler sowieckich żołnierzy z bagnetami na karabinach, żywo ze sobą rozprawiających. Okazało się jednak, na szczęście, że byli to tylko "gapowicze" zaciekawieni tłumem Polaków, spieszących na nabożeństwo. Wzrost pobożności i wiara w Opatrzność Bożą stały się znamiennym rysem tego czasu, toteż kościół był nabity modlącymi się żarliwie uczestnikami nabożeństwa. Gdy na zakończenie sumy ksiądz zaintonował "Boże coś Polskę..." - mury kościoła zatrzęsły się od potęgi głosów, a kiedy zabrzmiały słowa "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie" - rozległ się taki szloch i krzyk rozpaczy za utraconą wolnością, że nie można już było usłyszeć dalszych słów pieśni. Coś ściskało za gardło, a po policzkach spływały łzy żalu i bezradności. Płakali wszyscy. Widziało się "twardych" mężczyzn, zaprawionych w bojach, płaczących rzewnie jak dzieci, nie ukrywających swej słabości.
Po kilku dniach rozeszła się błyskawicznie wiadomość nadana przez radio londyńskie, że obaj nasi najeźdźcy dokonali urzędowo czwartego rozbioru Polski, a za granicę między strefami okupacyjnymi wyznaczyli rzekę Bug. W związku z tym Armia Czerwona ma wycofać się lada dzień z Chełma za tę granicę. W komunikacie radiowym dodano też, że na zagrabionych przez bolszewików terenach Polski, władzę przejęły organa bezpieczeństwa narodowego NKWD. Funkcjonariusze będą przeprowadzać rewizje w skupiskach uchodźców i zabierać wszystkich zameldowanych za Bugiem jako obywateli Związku Radzieckiego. Okazało się bowiem, że po zachodniej stronie Bugu znajdowało się wielu Kresowiaków, którzy schronili się przed szykanami ze strony Ukraińców i Żydów. Trwała więc wojenna poniewierka ujarzmionego narodu polskiego równocześnie na terenie całego kraju. Nas te działania NKWD bezpośrednio nie dotyczyły, ale znawcy postępowania bezpieki z Polakami radzili unikać z nimi spotkania. Bez chwili wahania udaliśmy się więc z wizytą do państwa Górów, Jan Góra był wieloletnim zawiadowcą stacji Sędziszów, przełożonym mojego taty. Za zasługi dla rozwoju kolejnictwa, kilka lat przed wojną pan Góra został przeniesiony do Chełma na wyższe stanowisko. Spotkanie nasze było niezwykle serdeczne, a wspomnieniom z życia w kolejarskim Sędziszowie nie było końca. Z Zosią Górówną wspominaliśmy nasze czasy szkolne i upajaliśmy się urokami Tarni i Gródka. Gościna - w razie konieczności - została zapewniona.
Następnego ranka, jak zwykle,, wybiegłem na ulicę z moim "siwakiem" po mleko od wiejskich gospodyń. Na głównej ulicy spotkałem szkolnego kolegę Franczaka, syna rolnika ze wsi Sosnowiec. Był tak zmieniony, że ledwo go poznałem: wymizerowany, rozstrojony nerwowo, w cywilnym podniszczonym ubraniu. Wiedziałem, że po maturze zgłosił się do zawodowej służby wojskowej i jako kapral podchorąży poszedł na wojnę. Opowiedział mi, że kiedy jego pułk wycofał się z walk frontowych, aby na tyłach organizować następny pas obrony - został otoczony i rozbrojony przez przeważające siły Armii Czerwonej. Enkawudziści dokonali selekcji, przekazując szeregowców Niemcom jako robotników rolnych, a kadrę oficerską i podoficerską przewieźli samochodami do Szepietówki - przedwojennej granicznej stacji kolejowej z ZSRR, do której dochodziły tory ich szerokotorowej kolei. Podczas przeładunku udało mu się zbiec i dotrzeć do rodziny w Chełmie. Teraz oczekuje na łącznika, który ma przeprowadzić grupę oficerów przez granicę do Rumunii lub Węgier. Szczęśliwie przeszedł Franczak granicę rumuńską, potem walczył w wojsku polskim na Zachodzie, a po wojnie osiadł w Kanadzie.
Inaczej potoczyły się losy wojenne dwóch innych moich kolegów z Gródka: Edwarda Latki i Ryszarda Zegadły - starszego brata mojego przyjaciela Mariana. Obaj w stopniu kaprali pochorążych saperów walczyli w obronie twierdzy Modlin. Twierdza bohatersko broniła się przez trzy tygodnie. Niemcy, wysoko oceniając waleczność polskich obrońców, wspaniałomyślnie zwrolnili z niewoli podoficerów i szeregowców. Ale, gdy obaj podchorążowie znaleźli się za Bugiem, zostali aresztowani przez funkcjonariuszy NKWD i dowiezieni do obozu wymiany jeńców z Niemcami. Enkawudziści przekazywali Niemcom tylko jeńców zdolnych do pracy w fabrykach i na roli, zabierając z sobą inteligencję. Edward zniszczył wszystkie osobiste dokumenty (tłumaczył się, że je zgubił), wybrudził porządnie mundur, dłonie potarł cegłą i starał się mówić śląską gwarą. Dzięki tym zabiegom został potraktowany jako robotnik i przekazany na roboty do Niemiec. Pracował w dużym gospodarstwie chłopskim przy chodowli krów. Zachorował na gruźlicę płuc i kurował się, wypijając codziennie litr świeżego mleka. Kuracja okazała się skuteczna: przeżył niewolę i powrócił do kraju. W Gliwicach ukończył politechnikę, osiadł w Katowicach, gdzie z powodzeniem prowadził własną firmę budowlaną. Ryszard nie chciał wyrzec się swego społecznego statusu i okazał dokumenty podchorążego. A ponieważ bolszewicy wszystkich wojskowych z cenzusem traktowali jako oficerów - trafił Ryszard do obozu w Kozielsku i zginął zamordowany w Katyniu.
Po spotkaniu z podchorążym Franczakiem, tego samego dnia przeprowadziliśmy się do państwa Górów. Dwie doby spędziliśmy w serdecznej gościnie. W tym czasie Armia Czerwona opuszczała Chełm, zabierając ze sobą wszystkich Żydów i "schwytanych" Kresowiaków.
Następnego dnia do miasta wjechało na motocyklach i samochodach niemieckie wojsko. Wojna trwała już sześć tygodni, a my szczęśliwie uniknęliśmy dotychczas spotkania z nimi. A oni - wyniośli, dumni i butni, pogardliwie i z góry patrzyli na Polaków. Wysportowani, dobrze odżywieni, w szykownie skrojonych mundurach, wysokich butach, obszernych hełmach -wyglądali groźnie. Jeździli po mieście na motocyklach, maszerowali ze śpiewem zwartymi oddziałami, albo stali grupami na chodnikach z przewieszoną przez szyję nowoczesną bronią, automatycznymi pistoletami maszynowymi dotychczas jeszcze nieużywanymi w naszej armii. Rozprawiali wesoło i z humorem, często powtarzając słowo: Juden (Żydzi). To nimi wtedy szczególnie się interesowali.
W przeciwieństwie do szarej masy bolszewickich "kamandirów", mundury hitlerowskich oficerów i podoficerów pełne były naszywek na kołnierzach i rękawach, a naramienniki i gwiazdki były obszyte srebrnymi i złotymi nićmi. Na piersiach widoczne były baretki odznaczeń, a nawet ordery otrzymane prawdopodnie za zasługi w okresie napaści na Polskę.
Miasto obwieszono flagami z czarnym "hackenkreuzem" i afiszami w języku niemieckim i polskim, nakazującymi natychmiastowe zdawanie broni i radioodbiorników. Ogłoszono godz.20.00 jako policyjną, po której wolno było przebywać poza domem tylko ze specjalnym zezwoleniem. Za obydwa wykroczenia groziła kara śmierci. Ogłoszono też, że wszyscy zamiejscowi mają się zgłaszać po specjalne przepustki i wracać do domów po pracy. W tym celu, na placu przed budynkami kolejowymi ustawili Niemcy stół, za którym zasiadło kilkunastu wojskowych i tłumacz dukający śląską gwarą. Nas załatwili bez kolejki, bo w pierwszej kolejności wydawano przepustki górnikom i kolejarzom. Otrzymaliśmy też od nich informację, że do Kielc dojeżdża już pociąg od strony Warszawy, i że w Puławach most na Wiśle jest również przejezdny. Postanowiliśmy więc dostać się do Radomia - najbliższej stacji kolejowej na trasie Warszawa - Kielce.
Tuż za rogatkami Chełma, wypatrując przy drodze do Lublina jakiegoś okazyjnego środka lokomocji, natrafiliśmy na furmankę, której woźnica odwoził rodzinę do Radomia. Na wozie siedziało starsze małżeństwo z kilkunastoletnią córką i dwoje młodych - jak się okazało - artystów teatralnych z Warszawy. Ci byli zadowoleni z naszego towarzystwa, że będą mieli z kim pogawędzić, i że podróż będzie ich taniej kosztować. Było ciasno i niewygodnie, a na dodatek zaczął wiać przenikliwy, zimny wiatr i padać rzęsisty deszcz. Woźnica dobrze znał teren, więc jechał bocznymi drogami, aby unikać większych osiedli i nie natknąć się na Niemców. W połowie drogi przejeżdżaliśmy przez miasteczko Piaski, jedną z miejscowości, gdzie wzdłuż rzeki Wieprz rozegrała się, ostatnia podczas kampanii wrześniowej, kilkudniowa bitwa z niemieckim najeźdźcą naszej armii pod dowództwem generała Franciszka Kleeberga. Zakończyła się kapitulacją w Kocku 5 października 1939 r. z powodu braku amunicji. Wzdłuż drogi, którą jechaliśmy, nie było prawdopodobnie cięższych walk, gdyż zniszczenia były nieznaczne: kilkanaście spalonych i zburzonych chat, połamane drzewa i płoty, wyrwy w ziemi po pociskach artyleryjskich i trochę porozrzucanych po polach części wojskowego rynsztunku. Rozglądaliśmy się po tym pobojowisku, dzieląc się spostrzeżeniami i refleksjami nad naszym losem, gdy z pobliskiego lasu podjechał do nas konny patrol niemieckiej żandarmerii. Jeden z żandarmów zapytał od razu szorstkim głosem, czy nie mamy broni? Odpowiedziałem po niemiecku, że jesteśmy kolejarzami, mamy przepustkę do Kielc i jedziemy do pracy. To ich zadowoliło, spojrzeli tylko na służące nam za siedziska snopki słomy i odstąpili od rewizji, a nawet wdali się ze mną w krótką rozmowę. W końcu, prawie z uśmiechem, pozwolili nam odjechać. Deszcz siąpił niemiłosiernie, wiał wiatr, a my oparci plecami o siebie, na wpół drzemiąc, dojechaliśmy późnym wieczorem do Puław. Po przeprawie przez Wisłę, razem z młodymi aktorami postanowiliśmy przerwać podróż i zanocować w najbliższej wsi. Woźnica podwiózł nas pod zabudowania żeńskiego klasztoru. Siostry zakonne przyjęły nas serdecznie i zaproponowały nocleg na słomie w refektarzu. Po pobieżnym osuszeniu garderoby i ogrzaniu się gorącą herbatą, ułożyliśmy się w końcu refektarza, w którym spało już kilkunastu strudzonych wędrowców. Tato szybko zasnął, a mnie zbudziła z drzemki kłótnia między naszymi współtowarzyszami podróży. "Wyrzuć natychmiast ten rewolwer!" - krzyczała spazmatycznym głosem zdenerwowana niewiasta. "Nie mogę pozbyć się tej rodzinnej pamiątki" - tłumaczył mężczyzna, uciszając swoją partnerkę. W końcu jednak ustąpił i wyszedł na zewnątrz klasztoru. Trudno mi opisać moje odrętwienie na myśl, że z pewnością już byśmy nie żyli, gdyby wtedy na drodze żandarmi dokładnie nas zrewidowali!
Rano, znowu okazyjną furmanką, odjechaliśmy do Radomia. Po drodze mijaliśmy Czarnolas i zgliszcza Zwolenia - miasta spalonego przez Niemców w odwecie za stawiany przez mieszkańców opór i zabicie kilku niemieckich żołnierzy podczas oblężenia miasta.
Po południu ruszył pociąg z Radomia do Kielc, ale do stacji nie dojechał, gdyż dworzec i węzeł kolejowy były zbombardowane. Szybkim marszem, czasami biegiem, zdążyliśmy dojść - jeszcze przed godziną policyjną - do zaprzyjaźnionej z nami rodziny pań Wyrzykowskich, które niedawno przeprowadziły się z Gródka do Kielc. Dopiero tutaj, po dwumiesięcznej tułaczce, poniewierce na drogach wojennej zawieruchy, znaleźliśmy się w prawdziwie rodzinnym domu. Kąpiel, spanie w pościeli na wygodnym łóżku, posiłki przy stole nakrytym białym obrusem, porcelanową i srebrną zastawą, wreszcie - ciepło domowego ogniska przywróciły nam poczucie człowieczeństwa.
Kielce były opustoszałe, sporo kamienic zbombardowanych, a wiele ulic zabarykadowanych gruzami zburzonych domów. W ciągu kilku dni chodzenia po mieście, nie spotkałem nikogo ze znajomych. Po wydaniu nam przepustek, pierwszym uruchomionym pociągiem dojechaliśmy do Sędziszowa. Na dworcu i na peronie byli tylko niemieccy kolejarze i żołnierze. Polskich kolejarzy już nie było.
Nie zdążyłem się jeszcze, choćby pobieżnie, zagospodarować w nowej rzeczywistości, gdy Janek Poczykowski - z niecierpliwością oczekujący na mój powrót z wojennej tułaczki - ucieszył mnie "bombową", aż trudną do uwierzenia wiadomością, że okupanci wyrazili zgodę na otwarcie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Janek, mój serdeczny przyjaciel, student filologii klasycznej, był nauczycielem (guwernerem) dzieci Chwalibogów i Dobrowolskich - właścicieli majątku Pawłowice. Wiadomość pochodziła od ich krakowskich krewnych, którzy - na potwierdzenie jej prawdziwości - podali dokładną datę inauguracji roku akademickiego: poniedziałek po pierwszej niedzieli listopada.
Wyruszyliśmy z Jankiem w niedzielę w drogę na rowerach, gdyż nie było jeszcze innej możliwości dojazdu do Krakowa. Dzień był dżdżysty i wiał przenikliwy zimny wiatr. Wieczorem, gdy już byliśmy w Prądniku Czerwonym - przedmieściu Krakowa - zaczęła na nas zamarzać przemoknięta odzież. Groziło nam zapalenie płuc, więc jako młody medyk zaleciłem wypicie po 100 gramów wódki. To nas rozgrzało, ale ze względu na niewielki rausz, bezpieczniej było prowadzić rower; przez zaciemnione miasto do ulicy Jabłonowskich na nocleg u znajomych Janka. Nasi dobroczyńcy, zbankrutowani ziemianie, zajmowali duże rodowe mieszkanie. Nie stać ich było jednak na opalanie ogromnych pokoi. Otrzymaliśmy od gościnnych gospodarzy jakiś suchy nocny przyodziewek i w lodowato zimnym pokoju przykryliśmy się wszystkim, co było w naszym zasięgu, nawet dywanami. Ale, żeby dywany się nie zsuwały, przycisnęliśmy je fotelami. I w tak przemyślnie urządzonym legowisku spaliśmy - jak się później okazało - godzinę dłużej, od wyznaczonego terminu rozpoczęcia inauguracyjnych uroczystości.
Ulica Jabłonowskich znajduje się naprzeciw Collegium Novum głównego gmachu Uniwersytetu Jagiellońskiego - oddzielona plantami i ulicą Podwale Straszewskiego. Wychodząc z bramy kamienicy na Jabłonowskich, ujrzeliśmy tłum rozpaczliwie krzyczących ludzi, oddzielonych od strony Uniwersytetu kordonem niemieckiej żandarmerii, a przed głównym wejściem do Collegium - ustawione szeregiem samochody ciężarowe z plandekami, tak zwane "budy", używane do przewozu ludzi. Gdy podeszliśmy bliżej gmachu, naszym oczom ukazał się przerażający widok: rosłe draby z żandarmerii i gestapo wpychały brutalnie do samochodów, wyrywających się im z rąk, krzyczących i wzywających pomocy starszych mężczyzn. To profesorowie Uniwersytetu stali się ofiarami okrutnego podstępu. Zaledwie bowiem Senat uniwersytecki w historycznych strojach, serdecznie i gorąco pozdrawiany przez mieszkańców Krakowa zdołał przejść, po uroczystej mszy św. odprawionej w akademickim kościele św. Anny, do auli Collegium Novum, zasiąść w ławach i rozpocząć uroczystą akademię - do auli wtargnęli żandarmii, funkcjonariusze gestapo i policji, i z okrzykiem "buntownicy" zaczęli bić pałkami po głowach uczestników uroczystości i wypychać ich brutalnie na zewnątrz. Wszystkich zatrzymanych profesorów i wielu młodszych pracowników naukowych przewieziono do więzienia na ulicy Montelupich, a stamtąd do obozów koncentracyjnych w Dachau i Oranienburgu, Po roku, w wyniku interwencji Czerwonego Krzyża, zwolniono niektórych, najstarszych wiekiem profesorów, ale do tego czasu już ponad połowa z nich została zamordowana.
To niezwykle tragiczne krakowskie wydarzenie ( jak i poprzednie, których byłem świadkiem w czasie wojennej tułaczki ) było niezbitym dowodem, że już w zawartym w 1939 r. niemiecko-sowieckim sojuszu, oba sprzymierzone kraje postanowiły nie tylko wykreślić na zawsze z mapy Europy państwo polskie, ale również całkowicie wyniszczyć inteligencję i wszystkie najbardziej społecznie wartościowe grupy narodu. Aresztowania i zsyłki do obozów zagłady rozpoczęto już w 1939 r. i do 1941 r. trafiło do tych obozów ponad półtora miliona Polaków, z góry skazanych na śmierć.
Szykanowany, poniżany i pozbawiony praw ludzkich naród polski, ani przez chwilę nie poddał się przemocy i już w 1939 r. podjął z zaborcą walkę w obronie biologicznego i kulturowego istnienia. Rozpoczął działalność konspiracyjną, tajną podziemną działalność polityczną. Były to akcje sabotażu, dywersji, a przez organizowanie partyzanckich oddziałów leśnych, także czynna walka zbrojna z okupantem. Nawet - co było ewenementem w skali światowej - został opracowany plan "Burza": stworzenie podziemnej armii, przygotowanej do wyzwolenia Ojczyzny przez powszechne, ogólnonarodowe powstanie, poparte przez walczące na Zachodzie polskie siły zbrojne. Niestety, w ostatecznym rozwoju zmagań wojennych, ustabilizował się front dla Polski bardzo niekorzystny. Główna rola w pokonaniu hitlerowskich Niemiec i zakończeniu wojny przypadła Armii Czerwonej, i ona w zwycięskim marszu na Berlin wyzwalała terytorium Polski. Jedynie utworzona w Związku Sowieckim przez generała Zygmunta Berlinga Armia Polska, wyzwoliła ruiny i zgliszcza Warszawy. Kres okupacji Sędziszowa nastąpił 16 stycznia 1945 r., gdy szosą od strony Swaryszowa nadjechały czołgi Armii Czerwonej. Stałem wówczas w tłumie licznie zgromadzonych mieszkańców Sędziszowa na Rynku i z odkrytą głową, pod biało - czerwoną flagą, śpiewałem na całe gardło, gdy łzy radości cisnęły mi się do oczu: "Jeszcze Polska nie zginęła..! "
płk. dr n. med. Wacław Cichocki
Wrocław, październik 2007 r.